Gromy na szwedzką firmę odzieżową sypią się z każdej strony. Gdyby taka rzecz wydarzyła się w Polsce, prawdopodobnie Komisja Wenecka od razu zarządziłaby posiedzenie wyjazdowe. W przypadku H&M wystarczą jednak mgliste obietnice.
Szwedzka telewizja SVT dotarła do informacji kompromitujących na całej linii firmę odzieżową H&M. Z danych ujawnionych przez dziennikarzy wynika, że co roku potentat spala wiele ton nowych ubrań w miejskich systemach grzewczych.
W ciągu ostatnich pięciu lat daje to kilkadziesiąt ton spalonych części odzieży. Kulminacyjnym był rok 2016, kiedy to w piecach ogień pochłonął 19 ton ubrań. Na podpałkę poszło 50 tys. jeansów czy tysiące sztuk odzieży zimowej.
A ta statystyka dotyczy tylko Szwecji. W Danii w zeszłym roku spalono blisko 10 ton ubrań marki H&M. Ta powszechna praktyka nie jest jednak słowem wspomniana w polityce społecznej odpowiedzialności biznesu prowadzonego przez sieć.
Nic dziwnego, bo tym samym H&M naraża się na atak z każdej strony: ubrania można było przeznaczyć dla ubogich nie tylko z Europy, ale także z krajów produkcji. Rzeczniczka sieci broni H&M mówiąc, że spalenia dokonano z powodu uszkodzeń w ubraniach: były spleśniałe albo zawilgotniałe, a także miały zawierać duże ilości chemikaliów.
W takiej sytuacji zasadne jest pytanie, w jakich warunkach je wyprodukowano, bo wskazania rzeczniczki sugerują, że poniżej jakichkolwiek standardów. Jak więc H&M współpracuje ze wschodnimi dostawcami? Światowe urzędy cały czas przymykają jednak oko na takie działania sieciówek.
Także ekolodzy wskazali na szkody poniesione przez środowisko wynikające ze spalania ubrań. Bo co by powiedziała Komisja Europejska wiedząc, że każde gospodarstwo domowe w Krakowie spaliło po komplecie ubrań? Raczej nie byliby zachwyceni. Tymczasem H&M wystarczyło zapewnienie, że postara się zmniejszyć ilość spalanych ubrań.