– Powinniśmy reprezentować życie za każdym razem, gdy możemy – uznała Abby Johnson. I dlatego udała się z kilkoma koleżankami na anty-trumpowy marsz kobiet, by tam sprzeciwiać się aborcji i walczyć o życie. Sama była w zaawansowanej ciąży.
Kobiety miały w rękach wielki transparenty z hasłami broniącymi kobiet, dzieci i życia i sprzeciwiającymi się aborcji. Szybko zostały oddzielone (dla własnego bezpieczeństwa) kordonem złożonym ze służb marszu kobiet, ale nie przeszkadzało im to w rozmowach, przekonywaniu innych do obrony życia.
– Miałyśmy wiele ciekawych rozmów. Podchodzili do nas ludzie, którzy mówili, że się z nami zgadzają, a także tacy, którzy ,mówili, że się z nami nie zgadzają, ale cieszą się, że tu jesteśmy – pisała na swoim Facebooku. I dodawała, że choć jest zmęczona to szczęśliwa.
Problemy zaczęły się, gdy Abby przyłączyła się do większej grupy pro life. Wtedy ktoś powalił ją na ziemię, zaczęto na nie krzyczeć. Ale i to nie zniechęciło kobiety. – Spodziewałam się znacznie gorszych sytuacji – podkreślała. I dodawała, że jest wdzięczna, że nie jest już częścią grupy, która jak swoją mantrę powtarza: moje ciało, mój wybór. – Jestem też wdzięczna za rozmowy z kobietami na marszu. A także za to, że mogłam być świadkiem nienarodzonych i ich matek – przekonywała.
Abby Johnson, zanim przeszła na stronę pro life, przez lata była szefową kliniki Planned Parenthood. Na stronę pro life przeszła po miesięcznej modlitwie obrońców życia pod jej kliniką i po tym, jak sama zobaczyła na czym polega aborcja. Po przejściu na stronę życia, zmieniła także wyznanie i została katoliczką. Od tego momentu walczy o życie.