Nie przeceniam wyników badań statystycznych, dotyczące uczestnictwa w niedzielnej mszy świętej, ale też nie są one dla mnie szczególnym zaskoczeniem. Polska nie jest samotną wyspą i podlega procesem laicyzacji. Nie są one jednak ani nieuchronne, ani nieodwracalne.
3 procent spadku liczby uczestników w niedzielnej mszy świętej nie cieszy, ale też nie jest powodem do przesadnego samobiczowania. Jeśli bowiem wziąć pod uwagę, że Polska od 1989 roku jest polem nieustannej propagandy laicyzacyjnej i ateizacyjnej, że na front walki z polską religijnością rzucona ogromne środki, to liczba, o której mowa naprawdę nie jest szokująca, a dowodzi raczej słabości laicyzatorów. Tyle kasy, tyle starań i tylko trzy procent, chciałoby się powiedzieć.
Nie sposób też nie dostrzec, że proces, o jakim mowa jest ogólnoeuropejski, i nabrał na sile, wraz z obecnym pontyfikatem. „Efekt Franciszka”, o którym opowiadano na prawo i lewo, okazał się fikcją. We Włoszech widzimy również wyraźny spadek liczby dominicantes w porównaniu z czasami Benedykta XVI. Za pontyfikatu poprzedniego papieża odsetek ten niezależnie od roku wynosił powyżej 32–33 proc., obecnie to 28,8 proc. W Polsce też tak się składa (nie wykluczam, że absolutnie przypadkowo), że nowy pontyfikat nie wiąże się ze wzrostami. We Włoszech zaś trudno o skandaliczne spadki oskarżać Prawo i Sprawiedliwość czy wspieranie prawicy (tak się bowiem składa, że tam oficjalny Kościół wspiera raczej lewicę).
Obie te opinie nie powinny nas jednak skłaniać do szukania winy wyłącznie na zewnątrz. Proces laicyzacji związany jest także z faktem, że nasza religijność pozostaje – w pewnej, najaktywniejszej religijnie części naszego kraju – w pewnym stopniu kwestią tradycji, zwyczaju i nacisków społecznych, a nie osobistego wyboru. Gdy nacisk społeczny słabnie, gdy zmienia się miejsce zamieszkania, gdy słabną więzi społeczne (a wszystko to się dzieje) spada także uczestnictwo w praktykach religijnych, i to mimo często deklarowanej osobistej religijności.
Trzeba mieć tego świadomość i zdecydowanie temu przeciwdziałać. Jak? Odpowiedź jest prosta do udzielenia, ale trudniejsza do wykonania. Trzeba wytrwałej ewangelizacji, prowadzenia młodszych (tu jest to szczególnie ważne, bo procesy laicyzacyjne dotykają o wiele silniej młodzież) i starszych też do osobistego spotkania z Jezusem (bez niego nie ma religijności i wiary w wieku starszym). Ruchy, wspólnoty katolickie muszą – i w tej kwestii trudno nie zgodzić się z papieżem Franciszkiem – na ulice naszych miast i miasteczek, zacząć głosić Kerygmat, Dobrą Nowinę, siłę spotkania z Jezusem. To jest zadanie dla każdego, i w każdym momencie. A mocno przypomina o tym dzisiejsza Ewangelia, w której Filip, gdy tylko spotyka Jezusa idzie, by opowiedzieć o Nim Natanaelowi. A gdy ten ma jakieś wątpliwości odpowiada mu: „Chodź i zobacz”.
Doświadczenie Kościoła w innych krajach (gdzie statystyki uczestnictwa w mszy świętej są o wiele, wiele niższe) powinno nam jednak również uświadamiać, że nie jest dobrą drogą luzowanie wymogów, pomijanie istotnych elementów nauczania moralnego, „duszpasterskie rozmywanie doktryny”. W Niemczech już to zrobiono, a odsetek uczęszczających w niedziele na msze, nie tylko się wzrósł, ale wciąż spada. W Holandii, Belgii, Hiszpanii jest podobnie. Polska, choć nas także dotyka proces laicyzacji, trzyma się o wiele lepiej. Może więc to właśnie nasz model, w którym mocniej mówi się o wymaganiach, pamięta o piekle i Bożej sprawiedliwości (bez której nie ma miłosierdzia) sprawdza się jednak lepiej?
Katolicyzm (nie tylko zresztą) polski potrzebuje intelektualnego pogłębienia. Przeżyciowa jego strona, choć niewątpliwie bardzo ważna, doświadczenia nie zastąpią pracy intelektualnej opartej na najlepszych źródłach katolickich (a to znaczy Ojcach Kościoła, św. Tomaszu z Akwinu i innych scholastykach, a także św. Alfonsie Marii Liguorim, św. Franciszku Salezym itd. itp.). Katolicyzm musi pozostać rozumny i racjonalny, nie może popadać w emocjonalny fideizm, bo wówczas przestaje być spójną propozycją także intelektualną.
Doktryna musi zaś być powiązana z… liturgią. Tam, gdzie źle, niedbale, bez zaangażowania, ale i wierności, sprawowany jest Kult Boży, gdzie nie ma czasu na Adorację (bo czas zajmują nieprzygotowane kazania), tam nie ma też wiernych. A nie ma ich, bo ostatecznie do Kościoła nie przychodzimy, żeby coś przeżyć, posłuchać fajnego kazania, popatrzeć na Księdza, ale by wraz z nim uczestniczyć w Najświętszej Ofierze. Jeśli Kult Boży nie uświadamia, w jak ważnych wydarzeniach uczestniczymy, to przestaje coś rzeczywiście znaczyć i nie widać powodu, by „tracić czas” na niedzielnej mszy świętej.
Tomasz P. Terlikowski