10 kwietnia jako dzień wolny? Taki pomysł zgłasza do dyskusji poseł Marek Suski. A ja, zachęcony tym wezwaniem, odpowiadam: to byłby błąd zarówno polityczny, jak i religijny.
Świadomość, jak problematyczny politycznie byłby ten pomysł, ma zresztą także Marek Suski, który mówił o nim w „Super Expressie”. – Wiem też, że atakowano by nas za ten pomysł – mówił poseł Suski. A nie jest to jedyny problem polityczny związany z taką propozycją. I nie chodzi tylko o to, że święto to mocno dzieliłoby Polaków (czy nam się to podoba czy nie, tak to teraz wygląda), ale także o to, że uprawomocniłoby to narrację opozycji, która zarzuca PiS-owi, że chce on sakralizacji Smoleńska.
Tego typu decyzja rodzi także obawę o to, że rzeczywiście istnieje próba stworzenia swoistego świeckiego kultu Smoleńska. Nie, nie mam nic przeciwko upamiętnianiu ofiar katastrofy smoleńskiej, uważam, że można i powinno się to robić, ale… no własnie, ale w rytmie religijnym. Msza święta w rocznicę, modlitwa we Wszystkich Świętych i Dzień Zaduszny. To wszystko jest ważne i niewątpliwie ma sens, tak jak sens ma pamięć o ofiarach i modlitwa za nie. Wprowadzenie daty katastrofy do kalendarza świąt państwowych to jednak już o krok za daleko, bowiem rodzi wrażenie, że państwo – dokładnie tak jak robili to rewolucjoniści francuscy – buduje własny kult parareligijny, próbuje uzupełniać (zastępować) kult religijny. To zaś może grozić idolatrią.
Gdyby jednak PiS chciał rzeczywiście dodać jakiś dzień do listy dni wolnych, to jest – przynajmniej jedna – dobra propozycja: Wielki Piątek. Byłoby to nie tylko piękne uzupełnienie listy dni wolnych, ale i ładny gest wobec protestantów. A do tego ułatwiłoby to wielu katolikom (ale także luteranom, reformowanym itd.) uczestnictwo w Liturgii Wielkiego Piątku. Jednym słowem – same korzyści.
Tomasz P. Terlikowski