„Przyszedłem rzucić ogień na ziemię i jakże bardzo pragnę, żeby on już zapłonął” – dzisiejsza Ewangelia nie pozostawia miejsca na obojętność. Ona przypomina, że chrześcijaństwo wymaga radykalnych decyzji, a Ewangelia i stosunek do Jezusa muszą dzielić.
„Czy myślicie, że przyszedłem dać ziemi pokój? Nie, powiadam wam, lecz rozłam. Odtąd bowiem pięcioro będzie rozdwojonych w jednym domu: troje stanie przeciw dwojgu, a dwoje przeciw trojgu; ojciec przeciw synowi, a syn przeciw ojcu; matka przeciw córce, a córka przeciw matce; teściowa przeciw synowej, a synowa przeciw teściowej” – te słowa, jeśli są dobrze zrozumiane, uświadamiają, czym jest Ewangelia, i że stosunek do Jezusa musi dzielić.
Dlaczego? Odpowiedź wydaje się prosta. Tak się składa, że Jezus jest albo tym, za kogo się podawał, czyli Bogiem i Panem, Zbawicielem ludzkości, albo… szarlatanem i oszustem, albo ewentualnie osobą chorą psychicznie. Nie ma trzeciej możliwości. Jego słowa są jednoznaczne. I trzeba się opowiedzieć po jednej lub drugiej stronie. Trzeba wybrać, czy chce się pójść za nim czy też odrzucić Go. To odrzucenie może mieć różny wymiar. Może być walką, sprzeciwem, gorąca nienawiścią, uznaniem go za szalbierza (taką drogę wybrała część Jemu współczesnych Żydów), ale może być także wzruszeniem ramion, obojętnością, uznaniem Go tylko za wielkiego nauczyciela (przy całkowitym ignorowaniu tego, za kogo On sam się uważał). Można też pójść za Nim.
I te decyzje będą dzielić rodziny, bo nikt z nas nie może wybrać za kogoś innego. Nikt z nas nie może podjąć decyzji za innych. To osobista decyzja, osobisty wybór, który – jeśli jest traktowany poważnie – będzie dzielił. Nie, nie musi rodzić niechęci czy walki, ale trzeba wiedzieć, że są takie momenty, gdy będzie je budzić. A chrześcijanie będą prześladowani.
Tomasz P. Terlikowski