Irytuje mnie nieustanne powtarzanie, że zdrada, niewierność jest sprawą prywatną. Otóż nie jest. I naprawdę nie trzeba być katolikiem, ani konserwatystą, by to dostrzec.
Tak się bowiem składa, że małżeństwo nie jest aktem prywatnym. Zawiera się go publicznie w kościele lub urzędzie stanu cywilnego, wobec kapłana lub urzędnika, w otoczeniu bliskich. Publicznie także składa się obietnice wobec Boga i Kościoła (w przypadku ślubu sakramentalnego) lub wobec społeczeństwa (gdy chodzi o małżeństwo cywilne).
Złamanie słowa, niedotrzymanie publicznej obietnicy, jest sprawą publiczną. I nie chodzi tu o sam akt seksualny, jak to próbuje się wmawiać, ani o to, kto jak i z kim się prowadzi, ale o to, czy dana osoba jest czy nie jest zdolna do zawierania ważnych umów, jest czy niej jest wiarygodna. Jak bowiem można wierzyć komuś, kto nie dotrzymuje słów publicznie wypowiedzianych wobec Boga i Kościoła? A dokładnie, kto udaje, że nie jest to problem, bo to kwestia prywatna, a nie publiczna?
Stosunek do własnych publicznych deklaracji (a taką jest małżeństwo) jest szczególnie ważne w przypadku osób publicznych. Rozwód, ale także publiczna zdrada, której się nawet nie próbuje wyjaśnić, to… zdecydowanie w ich przypadku nie jest sprawa prywatna. I dotyczy to osób publicznych ze wszystkich stron politycznej barykady.