Tygodnik „Newsweek” postanowił dokopać ministrowi Radziwiłłowi, który zapowiedział, że już niebawem „tabletki po” mają być dostępne wyłącznie na receptę. Tyle że droga, jaką obrał, jest doprawdy mało przekonująca.
Resort zdrowia pracuje nad zmianami, dzięki którym antykoncepcja awaryjna będzie dostępna znów na receptę. Pomysł jest sensowny, bo poprzednia ekipa zezwoliła na to, by „tabletki po” mogły kupować także 15-latki. Co spotkało się z oburzeniem rodziców. Na nic jednak nie zdały się protesty, zostaliśmy poinformowani, że przecież Unia Europejska kazała, a skoro kazała, to nie mamy innego wyjścia. Sorry, taki mamy klimat. Z czasem – już po wprowadzeniu nowych przepisów – okazało się, że to bujda. Ale kto by się takimi szczegółami przejmował.
Minister Radziwiłł już na początku swojego urzędowania zapowiadał, że przywróci poprzedni porządek prawny i antykoncepcję awaryjną będzie można dostać wyłącznie na podstawie recepty wystawionej przez lekarza. Prace nad zmianami idą dość wolno, ale ponoć widać już światełko w tunelu. No i się zaczęło. Jednym z argumentów, jaki wysuwał Konstanty Radziwiłł, był ten medyczny: „Dzisiaj wiemy już od lekarzy ginekologów, że (…) dziewczynki przyjmują tego typu środki kilka razy w ciągu miesiąca ze wszystkimi negatywnymi skutkami” – mówił w Radiu Zet minister Radziwiłł. Cóż, wystarczy porozmawia z lekarzami pracującymi na izbie przyjęć, by uznać słowa ministra za prawdziwe. Tak duża dawka hormonu, jaka jest w „tabletce po” nie pozostaje bowiem bez wpływu na młody organizm.
Tygodnik „Newsweek” postanowił więc zbadać, czy tak jest naprawdę i triumfalnie ogłosił, że nie jest prawdą, że nastolatki łykają antykoncepcję awaryjną jak dropsy. Nie jest prawdą, bo i różnica w cenie jest ogromna. Co nie oznacza, że ich nie nadużywają. Żeby jednak pogrążyć Konstantego Radziwiłła przytacza wyniki badań przeprowadzonych w bieżącym miesiącu, z których wynika, że „osoby w wieku poniżej 18 lat stanowią niespełna 2 proc. kupujących pigułkę ellaOne, czyli tabletkę „dzień po”. Największą grupą są osoby w wieku 25-30 lat (45 proc.). Co ciekawe wśród klientów jest niemal równie dużo mężczyzn (44 proc.), co kobiet (51 proc.)”. Hurra, minister kłamie, mamy cię!
Zatrzymajmy się jednak przy tych danych. Oprócz tego, że badanie było przeprowadzone w listopadzie, nic o nim nie wiadomo. Nie wiemy, na jakiej próbie zostało badanie przeprowadzone i nie wiemy nic na temat jego metodologii. Na jakiej podstawie bowiem określone są te wyniki, skoro 1) nie ma recept i nie można po PESELU sprawdzić, kto je kupował; 2) aptekarze nie pytają przecież o wiek klienta, mogą jedynie sprawdzić, czy ma skończone 15 lat, jeśli prosi o ten konkretny preparat. Czy całe to badanie bazuje jedynie na pamięci farmaceutów? Nie przeczę, że jest ona świetna, niemniej czy jest wiarygodną podstawą do tego, by szacować wiek klienta. Wszak pozory mogą mylić. Niejedna trzydziestolatka wygląda na osiemnastolatkę, a niejednej osiemnastolatce dalibyśmy ze dwadzieścia pięć lat. I pozostaje jeszcze jedna kwestia – połowa kupujących to mężczyźni (tu już nie ma rozróżnienia na wiek, wszyscy wrzuceni do jednego worka). Przecież dla siebie tych preparatów nie kupują, tylko dla swoich partnerek. I przy okienku nie muszą spowiadać się farmaceucie, w jakim one są wieku. Także pole do interpretacji i nadinterpretacji jest ogromne. Byłabym więc bardzo ostrożna z zarzucaniem od razu ministrowi kłamstwa, jak to czyni „Newsweek”. Bo może się okazać, że młode dziewczyny wysyłają po tabletki swoich parterów, bo wiadomo – chłop sobie poradzi, a ich jeszcze ktoś będzie o wiek pytał.
„Newsweek” ubolewa jeszcze nad jedną kwestią. Antykoncepcja awaryjna w Polsce wcale się nie sprzedaje jak ciepłe bułeczki, a odsetek kupujących ją jest najniższy w Europie (2,9 proc.). Mniej tego typu preparatów sprzedaje się tylko na Węgrzech i w Chorwacji, Najlepiej zaś w krajach skandynawskich i we Francji. Czyli tam, gdzie od przedszkola dzieciaki są seksualnie edukowane.
Nie dopatruję się w działaniu ministerstwa żadnych przejawów wojny ideologicznej. Bo nie ideologia jest tu ofiarą. Ofiarą są dziewczyny, które na wyciągniecie ręki mają dostępny bardzo silny preparat hormonalny. I niech mi ktoś wytłumaczy jak to jest, z jednej strony mamy się troszczyć o zdrowe jedzenie dla naszych dzieci, a z drugiej nie widzimy nic złego w tym, by faszerowały się hormonami, które w dłuższej perspektywie mogą im jedynie zaszkodzić. To zależy nam na dzieciach, czy sobie odpuszczamy?
Małgorzata Terlikowska