Ani wybór Emmanuela Macrona nie jest końcem Francji, ani początkiem odrodzenia nie byłby wybór Marine Le Pen. Nie ulega wątpliwości, że ta ostatnia mogła zagwarantować zwolnienie przemian światopoglądowych, a jej zwycięstwo byłoby uderzeniem w unijno-europejskie status quo, ale to wcale nie oznacza, że liderka Frontu Narodowego umożliwiłaby odrodzenie Francji i uchroniłaby ją przed przekształceniem się w Kalifat.
Nie jestem wielbicielem Emmanuela Macrona, a jeszcze mniej jego żony, która – jak by to łagodnie powiedzieć – zawiodła i jako nauczycielka i jako żona i matka (bo trudno określić inaczej sytuacje, w której żona i matka, a do tego nauczycielka nawiązuje romans z piętnastolatkiem). Mam, podobnie jak wielu komentatorów, obawę, że w istocie nie jest on politykiem samodzielnym, a wydmuszką przygotowaną na potrzeby instytucji finansowych i globalnych macherów od polityki międzynarodowej. Mam też świadomość, że – biorąc pod uwagę jego poglądy – będzie on nadal zmieniał Francję w złym kierunku.
Ale – o czym też warto pamiętać – Marine Le Pen – w kwestiach światopoglądowych, choć zapowiadała pewne zmiany – też prezentowała poglądy liberalne. Opowiadała się za aborcją, za związkami osób tej samej płci (choć nie za małżeństwem), daleko jej było do Kościoła, w jakimkolwiek wymiarze. Jej prorosyjskość także pozostawała pewnym problemem, choć trzeba przyznać, że jej kontrkandydaci też byli jednoznacznie proputinowscy (bo to we Francji raczej norma, niż wyjątek). A jakby tego było mało trudno sobie wyobrazić, by reprezentantka narodowego, ale jednak republikańskiego establishmentu mogła rzeczywiście uratować Francję, czy skierować Europę na nowe tory. Szczególnie, że inaczej niż w przypadku Donalda Trumpa jej otoczenie (choć są w niej jednoznaczni chrześcijanie), wcale nie jest szczególnie konserwatywne.
Najistotniejsze jest jednak, co innego. Jeśli Ktoś może uratować chrześcijaństwo w Europie (a co za tym idzie Europę w ogóle, bo tej ostatniej nie ma bez chrześcijaństwa), to jest to… nie polityk, ale… Jezus Chrystus. A jeśli coś ma się w Europie zmienić, to nie za sprawą Marine Le Pen, ale za sprawą naszej modlitwy. „Odmawiajcie różaniec i pokutujcie” – to jest droga. Innej nie ma. Świeckie mesjanizmy, nawet w wydaniu prawicowym, a już tym bardziej populistycznym, nie są drogą chrześcijanina.
Tomasz P. Terlikowski