Oglądając powyborcze migawki ze Stanów Zjednoczonych, zwłaszcza jak relacjonuje to TVN, można poczuć się jak w… Polsce.
Według mainstreamowych mediów zarówno za Oceanem, jak i na Starym Kontynencie, w USA po elekcji Donalda Trumpa zapanowała żałoba. Opozycja rzewnymi łzami opłakuje demokrację, a tłumy reprezentujące rzekomy głos ludu manifestują swoje niezadowolenie z głosu ludu.
Histeryczne reakcje na wybór republikanina do złudzenia przypominają sytuację z kraju nad Wisłą. Garstka lewaków z tęczowymi flagami krzycząca: „Seksista, rasista, homofob”, czarnoskóry prezenter CNN głośno zastanawiający się, co teraz ma powiedzieć dziecku, co się stanie z „wartościami”. Imigranci z Kuby bojący się o… swoje życie.
Nikt mi nie powie, że to nie histeria. Jakiś zawiedziony wyborca wzywał Hilary Clinton, aby, uwaga, spotkała się z sędziami Sądu Najwyższego i „coś z tym zrobiła”. Inna grupa skandowała: „to nie mój prezydent!” – skąd my to znamy? Zewsząd frustracja, smutne twarze. Wypisz, wymaluj – jak na marszach KOD.
Z postępową Ameryką solidaryzowały się medialne autorytety znad Wisły. „Co będzie z kobietami?” – troszczyła się Jolanta Pieńkowska, sugerując, że w Waszyngtonie prawdopodobnie powstaną teraz specjalne trumpowskie obozy do molestowania jej podobnych.
Tymczasem sztab wyborczy prezydenta w humorystyczny dla siebie sposób zamieszcza licznik obywateli Kanady i USA, sugerując przez co bardziej krewkim przeciwnikom republikanów konsekwencję i wybranie wolności zamiast życia w „neofaszystowskim” państwie.
Tutaj mamy dobre wiadomości demograficzne, bo my już to przerabialiśmy. Gdy wygra – mieli wyjechać, gdy wygrał – nie wyjechali.