– Zostałam zmuszona do spojrzenia w oblicze tych, których my feministki uznajemy za wrogów, spojrzeć w oczy pociętych na kawałki, zatrutych, zmasakrowanych ludzi. I zrozumiałem, że aborcja nie jest sprawą prywatną, ale jest najważniejszą walką w naszych czasach. Walka o prawa człowieka – mówi Helene Westover.
Helen Westover w młodości była lewicową feministką, zwolenniczką aborcji określanej przez nią wolnością wyboru i miarą „wolności kobiet”, protestowała przeciwko wojnie w Wietnamie i głosowała na Demokratów. Wtedy jednak nie wiedziała jeszcze, że jest częścią naprawdę najbardziej prześladowanej mniejszości świata. Mniejszości, którą – zdecydowana większość ludzi – uznaje za niegodną życia, czyli dzieci poczętych w wyniku gwałtu. Helen tak właśnie się poczęła.
Od samego początku kobieta wiedziała, że została adoptowana. Pamiętała, choć to niemal niemożliwe, że zanim trafiła do swoich ostatecznych adopcyjnych rodziców, opiekowała się nią „inna mama”. Ale początkowo, choć w zły nastrój czy głębokie poczucie samotności, mogła ją wpędzić nawet smutna nauka, nie przeszkadzało jej to w dorastaniu. Sytuacja zmieniła się, gdy Helen stała się nastolatką. Wtedy, co nie jest szczególne zaskakujące, pojawiły się pytania o to, skąd pochodzi, jakie są jej rodzinne korzenie, kto jest jej ojcem i matką. – Gdy przychodziłam do lekarza słyszałam pytanie, czy coś często zdarzało się w mojej rodzinie, i nie była w stanie odpowiedzieć, miałam ogromne problemy z przygotowaniem genealogii rodzinnej do szkoły. Jaką rodzinę miałam pokazać? Jeśli przedstawię rodzinę adopcyjną, to czy przypadkiem nie skłamię? A kto jest moją prawdziwą rodziną? – wspomina Helen swoje ówczesne problemy.
Te pytania stały się dla niej szczególnie istotne, gdy już w małżeństwie urodziła, dwa lata po swoim pierwszym dziecku, dwa urocze bliźnięta jednojajowe. I wtedy niemal wszyscy, od lekarzy, przez sąsiadki podziwiające urocze dzieci, zadawali to samo pytanie: czy bliźnięta często zdarzają się w Pani rodzinie. Od tego momentu kobieta zdecydowała się zrobić wszystko, by uzyskać konieczną wiedzę na temat swojej biologicznej rodziny. Droga do pełnej prawdy o korzeniach rozpoczęła od odnalezienia pracownicy socjalnej, która zajmowała się jej przypadkiem po narodzinach. Kobieta, choć była już na emeryturze, nadal mieszkała w tej samej okolicy i opowiedziała jej część jej historii. – Opowiedziała mi o tym, że w pierwszym okresie mojego życia przebywałam w dwóch różnych domach. Do pierwszego z nich trafiłam, kiedy miałam dwa miesiące, ale przeniesiono mnie z niego, gdy miałam półtora roczku. Powodem było to, że byłam zupełnie zaniedbana, a nawet wygłodzona. Byłam tak opóźniona w rozwoju, że nie byłam w tym wieku nawet zdolna do samodzielnego stania. Istniało poważne podejrzenie, że jestem lekko upośledzona, i niemal wszyscy byli pewni, że nie przejdę nawet przez liceum. Taka diagnoza odstraszała potencjalnych rodziców adopcyjnych, i dlatego tak późno trafiłam do mojego ostatecznego domu – wspomina Westover.
Informacje, jakie uzyskała kobieta, nie dotyczyły jednak – a to przecież interesowało ją najbardziej – jej matki. – Ona powiedziała mi tylko tyle, że była dwudziestolatką, ale nic więcej nie chciała mi opowiedzieć. Mówiła tylko, że moi rodzice adopcyjni byli wspaniałymi ludźmi, bo nie zniechęcili się informacjami o moim stanie, ale przyjęli mnie i uznali, że miłość i opieka uczynią cuda. I tak, w moim przypadku było, książki zaczęłam czytać jako czterolatka – uzupełnia i dodaje, że świadomość, ile zawdzięcza adopcyjnym rodzicom nie pomagało jej w rozwiązaniu problemu własnych korzeni, czy zrozumienia swojej sytuacji. I dlatego szukała dalej. Pomocą służyła jej organizacja Adoptees Liberation Movement Association, której pracownicy doprowadzili ją do kobiety, która wiele lat wcześniej ją urodziła. Ona zgodziła się na spotkanie i wyjaśniła wiele z tajemnic. Talent muzyczny odziedziczony został po rodzinie matki, jej mama miała siostrę bliźniaczkę, a później – już po oddaniu jej do adopcji – urodziła kolejne bliźnięta. A na koniec powiedziała, jak się poczęła.
– Dwadzieścia osiem lat temu moja mama została, pewnego wieczoru, zgwałcona przez pięciu mężczyzn. Jeden z nich, ale oczywiście nie wiadomo który jest moim ojcem – opowiada Helen Westover, ówczesna feministka i liberałka. Dzieci poczęte w czasie takich okrutnych gwałtów feministki, ale także politycy i dziennikarze z prawej strony sceny politycznej, uznają za owe „trudne przypadki”, dla których aborcja powinna być dopuszczona. Dzieci niechciane, niekochane, poczęte w trakcie okrutnego gwałtu na niewinnej kobiecie zdaniem tych „pełnych współczucia” nie mają przecież prawa do życia. A zabicie ich jest rzekomo aktem miłosierdzia w odniesieniu do ich matek. Ale, choć jej mama była w panice i niezwykle wstydziła się tego, co jej się przytrafiło, to wówczas nie było w Stanach Zjednoczonych jeszcze tylu klinik, w których można było zabić takie dziecko. I dlatego Helen żyje i daje życie następnym dzieciom.
– Moja konwersja na obronę życia rozpoczęła się właśnie od tego odkrycia, a proces ten zaczął się pogłębiać dzięki studiowaniu odkryć embriologii. Moje doświadczenie nie doprowadziło mnie od razu do ruchu pro life, ale sprawiło, że zaczęłam zadawać sobie pytania – wspomina. I dodaje, że w końcu zrozumiała, że walka z „niechcianymi” dziećmi jest częścią odwiecznej walki tych, którzy mają siłę i władzę z tymi, którzy są jej pozbawieni, i którzy są najsłabsi. Dzięki USG mogła zobaczyć twarze tych najsłabszych. – I w ten sposób zostałam zmuszona do spojrzenia w oblicze tych, których my feministki uznajemy za wrogów, spojrzeć w oczy pociętych na kawałki, zatrutych, zmasakrowanych ludzi. I zrozumiałem, że aborcja nie jest sprawą prywatną, ale jest najważniejszą walką w naszych czasach. Walka o prawa człowieka – dodaje Westover.
Małgorzata i Tomasz Terlikowscy
Zobacz całość! Tekst jest fragmentem książki „Życie dla życia”