Kilku (bo przecież nie wszyscy) ważnych polskich hierarchów zdecydowało się mocno przypomnieć o tym, że należy pomagać uchodźcom i imigrantom. I natychmiast, także ze strony prawicowych komentatorów i internautów, na ich głowy posypały się gromy. A ja się cieszę, że Kościół w Polsce mówi także tym głosem.
Cieszy mnie, bo to dobry znak zarówno dla Kościoła, jak i dla obecnie sprawujących władzę, dla państwa i dla narodu. Dobry znak, bo pokazuje, że po pierwsze napięcie między państwem a Kościołem jest żywe, że nie grozi nam (mimo że i takie sygnały dochodzą) pełne zblatowanie Kościoła i państwa (zawsze niebezpieczne dla wspólnoty wiary), i wreszcie że Kościół odważnie wypełnia swoje zadanie bycie znakiem sprzeciwu także wobec rządzących.
Głos Kościoła nie musi, a czasem nawet nie powinien współbrzmieć z głosem władzy. Gdy tak jest robi się zwyczajnie niebezpiecznie, i to zarówno dla narodu, dla państwa, jak i dla samej wspólnoty wiary. O wiele lepiej, gdy to, co mówią biskupi, kapłani jest w lekkiej (a gdy trzeba ciężkiej) opozycji wobec wypowiedzi i stanowiska władzy. I dotyczy to nie tylko władzy lewicowej, antyklerykalnej czy liberalnej, ale w równym stopniu prawicowej czy konserwatywnej, a także tej chętnie odwołującej się do wiary. Biskupi nie są od tego, by chwalić polityków, załatwiać z nimi interesy, ale by przypominać trudne wymagania Ewangelii. Kościół ma przypominać także o prawdach czy zachowaniach moralnych, które są z różnych powodów dla narodu, państwa czy władzy niewygodne, utylitarnie nieopłacalne, ale z innych powodów ważne.
Gdy Kościół przestaje to robić, gdy zapomina o tym zadaniu, przekształca się w urząd państwowy, w biurokrację państwową. Jak niebezpieczne jest to zjawisko przetestowaliśmy nie tylko w Kościele Anglii czy w Kościołach luterańskich skandynawskich, ale także za jóżefinizmu w Kościele katolickim. Tam, gdzie podporządkowano Kościół interesom państwa, tam straciło i państwo i Kościół. Dlatego to dobrze, że polscy biskupi są w stanie głosić rzeczy, które dla państwa czy konkretniej sprawujących w nim władzę, są niewygodne.
My chrześcijanie wyznajemy jednak zasadę dwóch mieczy, rozdzielającą odpowiedzialność Kościoła i jego hierarchów od odpowiedzialności polityków. A z niej wynika, że wcale nie jest tak, że każde polecenie czy każdą sugestię biskupów czy nawet samego Papieża politycy muszą wprowadzić w życie. Odpowiedzialność moralna i polityczna za państwo spoczywa nie na biskupach czy kapłanach, ale na rządzących. I to oni będą odpowiadać za to, co zrobili i czego nie zrobili także. Głos Kościoła ma być dla nich ważną sugestią, ale nie istnieje zależność, która miałaby na nich wymuszać natychmiastowe poddanie się pewnym decyzjom czy sugestiom. Jeśli są katolikami powinni je rozważyć i wziąć pod uwagę ich moralne znaczenie, ale… nie oznacza to, że biskupi będą im dyktować konkretne rozwiązania, także te dotyczące uchodźców. Zdrowe napięcie między państwem a Kościołem, między władzą a biskupami jest zatem dla zdrowia społeczeństwa, ale i mocy Kościoła ważne.
Tomasz P. Terlikowski